Prawie Każdy ma jakąś scenę filmową, która złamała mu serce. Jedni płaczą podczas romantycznych komedii, inni na filmach wojennych, a jeszcze inni zawsze, bez względu na to, co oglądają. Ja płaczę często i wie to każdy, kto choć raz oglądał ze mną jakiś film. Zalewałam się łzami i Proseco, gdy umierała postać grana przez Debrę Winger w „Czułych słówkach”, gdy niewzruszony, perfidny i zimny jak głaz Valmond odgrywany przez Johna Malkovich’a mówił, targanej emocjami, Michelle Pfieffer „its Beyond my control” i kiedy bohater „Imperium Słońca” został odnaleziony przez rodziców, po latach wojennej rozłąki. Ryczałam jak bóbr i nawet siedzący obok mnie facet i pies, nie potrafili mnie uspokoić. Rozklejam się na filmach jak meble z Ikei, ale tylko raz zdarzyło mi się krzyczeć z bezsilności podczas seansu. I nie było to na horrorze, tryskającym wprost z telewizora litrami krwi i żywego mięsa, ani podczas kryminału, w którym psychopatyczny morderca zabijał wszystkich jak leci, ani też podczas wojennego dramatu, gdzie w okrutnej zasadzce wroga, zginął cały zastęp dzielnych żołnierzy.
Darłam się z podkurwienia na „Misiu Uszatku” w wieku 5 lat.
A było to tak.
Jeden z bohaterów, rumiany prosiaczek, piekł z mamą ciasteczka dla swoich przyjaciół. Jakaż to był słodka i urocza scenka. Mama i synek grzecznie wałkowali ciasto w słonecznej kuchni, a potem układali wypieki w pięknym, małym koszyczku. Ciasteczek było dokładnie tyle, ile prosiaczek miał przyjaciół, dla każdego po jednym. Kiedy prace w kuchni zostały zakończone, rumiany i okrąglutki zwierzaczek wyruszył przez las z koszyczkiem pełnym prowiantu.
Mama przestrzegała go przed wyjściem:
-Tylko nie zjedz wszystkiego po drodze!
Prosiaczek kiwał głową ze zrozumieniem i zarzekał się z raciczką na sercu, że nigdy tego nie zrobi.
Jednak gdy szedł przez zielony lasek, pełen ptaszków na gałązkach i kwiatków na krzaczkach, co chwila przystawał. Niby ze zmęczenia, niby żeby się porozglądać, a w rzeczywistości, przystanek, za przystankiem, perfidnie wyżerał kolejne ciastko ze swojego koszyczka.
Trzęsło mną i telepało, gdy to oglądałam. Pociłam się ze złości i gotowałam bardziej niż radziecki odbiornik telewizyjny Rubin 707. Gdy jednak nażarty jak grubas w „Monty Phytonie” prosiaczek sięgnął po ostatnie ciasteczko z koszyczka, coś we mnie wstąpiło. Zaczęłam drzeć się w niebogłosy, płakać i wpadłam w bezdenną histerię.
Nie umiałam pojąć, jak mógł to zrobić swoim przyjaciołom? Jak mógł złamać obietnicę daną mamie? Mój 5 letni mózg doznał zwarcia i przestał trybić. Cały mój świat runął jak wieża z klocków lego potrącona przez tira.
Najgorsze i niezrozumiałe było dla mnie jednak to, że kiedy prosiaczek dotarł do Uszatka i Zajączka, wszyscy, po jedynie chwili konsternacji, wspaniałomyślnie mu wybaczyli…
What the fuck? - powiedziałabym dziś zszokowana, a wtedy, nie znając ulgi płynącej z siarczystych przekleństw, rzewnie zapłakałam.
Mając siostry, z którymi musiałam dzielić się absolutnie wszystkim, kradzionym w piwnicy wiśniowym kompotem, udkami od kurczaka czy obrzydliwym czekoladowym blokiem Bambo, nie rozumiałam tak oczywistego w dorosłym świecie, bezgranicznego egoizmu. Po kilku latach pojęłam, że życie nie jest sprawiedliwe, że jest „wredną smarkulą”, nietrafionym prezentem pod choinkę, żarłocznym prosiaczkiem, że w realu pełno jest postaci, wyżerających z koszyczka ciasteczka, przeznaczone dla kogoś innego. Idą sobie przez życie i nie ponoszą żadnych konsekwencji.
Teraz wiem, że znienawidzony przeze mnie Prosiaczek, był jednym z moich pierwszych nauczycieli. Pokazał mi jaka nigdy nie chcę być. Dziś zdecydowanie bardziej go lubię i za każdym razem, gdy mam ochotę na chwilę słabości, przypominam sobie jego koszyczek i dzielnie walczę z pokusami i życiowymi zakrętami.
Comments