Ciemność lizała dachy budynków. Stałem na balkonie i paliłem kolejnego papierosa. Dym rozchodził sie leniwie w mroku, a światła odległego miasta pulsowały jak krew. Za mną, w salonie, na aksamitnym fotelu siedziała Maria. Jej obecność nie dawała mi spokoju. Wyobrażałem sobie smukłe, blade dłonie na poręczy miękkiego mebla i pasma blond włosów rozłożone na oparciu jak złote nitki w drogocennym hafcie. Wróciłem do środka. Pragnąłem czegoś więcej. Spojrzałem na nią. Była piękna, nadal była niesamowicie piękna.
Ruszyłem do garderoby. Szybkim ruchem ręki otworzyłem starą szafę. Przywitał mnie zapach lawendy pomieszany z kurzem. Odnalazłem ulubioną sukienkę matki. Szmaragdowy kolor, miękkość aksamitu i duże wycięcie na plecach, będą do niej pasowały. Matka wyglądała w tej sukni obłędnie. Kiecka odejmowała jej lat i podkreślała zielony kolor oczu. Kiedy ją nosiła, wszyscy faceci oglądali się za nią na ulicy. Była jak naładowany rewolwer, gotowy wystrzelić w każdej chwili zniewalającą mieszanką kobiecości i nonszalancji. Zawsze mnie dziwiło jak matka z kury domowej, dzięki makijażowi i odpowiednim ciuchom, potrafi zamienić się w olśniewającą piękność. Jako dzieciak, byłem pewny, że tylko ona tak umie, że jest kimś w rodzaju czarownicy, która rzuca na facetów urok i dzięki temu, dostaje to, czego chce. Kiedy dorosłem, przekonałem się, jak wiele takich wiedźm chodzi po świecie i sam nie raz padłem ofiarą podobnych czarów. Ruszyłem do salonu. Zapomniałem o czymś jeszcze. Cofnąłem się do nocnej szafki i z szuflady pod lampką wyjąłem czerwoną szminkę. Teraz miałem wszystko.
Drżącymi dłońmi, delikatnie, rozebrałem Marię. Zauważyłem, że z tyłu pleców, na wysokości krzyża ma tatuaż w kształcie małego, niebieskiego piórka. Przez chwilę zacząłem się zastanawiać ile męskich dłoni dotykało tego miejsca? Ilu facetów zachwycało się jedwabiem jej skóry? Nie umiałem tego odgadnąć, ale wiedziałem, że ja robię to ostatni. Prześledziłem galaktykę piegów na jej ciele. Rozsypane na białej skórze były drogowskazem dla moich dłoni. Jeden, na lewym przedramieniu miał kształt podobny do malutkiego serca, rozczulił mnie. Ułożyłem Marię na miękkim dywanie. Powoli, rozczesałem jej włosy, usuwając spomiędzy kosmyków zakrzepłą krew. Chwilę potem ubrałem ją w sukienkę matki i ze wzruszeniem stwierdziłem, że idealnie pasuje. Posadziłem Marię na kanapie. Sięgnąłem po szminkę i dokładnie pomalowałem jej zimne usta gorącą, satynową czerwienią. Odrobinę kosmetyku naniosłem na blade policzki i rozmazałem, tworząc rumieńce. Wielokrotnie w przeszłości widziałem, jak robi to matka, aby dodać świeżości zmęczonej twarzy. Usiadłem obok. Odpaliłem dwa papierosy. Jednego zostawiłem sobie, a drugiego wsadziłem w nieruchome usta Marii. Sięgnąłem po pilota i włączyłem „Melancholię” Triera.
Gdy skończyliśmy, wyglądała jakby spała. Zupełnie jak wtedy, gdy zabrałem ją ze środka ulicy. W jednej chwili przypomniałem sobie wszystko. Gdy weszła na drogę świat przestał dla mnie istnieć. Nie miała szans. Wszystko zatrzymało się jak w filmowym kadrze. Ptaki w locie, jej blond włosy uniesione przez wiatr i ja za kierownicą starego Volvo. Uderzyłem w nią, a ona wyleciała do góry jak w tańcu, zrobiła obrót chwaląc się pełnym kloszem niebieskiej spódnicy. Ręce wyrzuciła nad głowę jakby chciała chwycić się chmur, albo przelatującego nad nią gorącego powietrza. Zdążyła jeszcze spojrzeć na mnie zdziwionym wzrokiem i upadła na ziemię, rozbijając się jak drogocenna, porcelanowa filiżanka. Natychmiast wybiegłem z samochodu. Nie ruszała się. Z głową skierowaną do góry, odbijała w nieruchomych oczach ostatni w jej życiu kadr niebieskiego nieba. Z rozchylonych ust, na blady policzek, wypływała strużka ciepłej jeszcze krwi. Dotknąłem przegubu jej dłoni, ale nie wyczułem tętna. Nie wiedziałem co robić. Załamałem się kompletnie. Od jakiegoś czasu płakałem, ale dopiero teraz zdałem sobie z tego sprawę. Uniosłem ją i mocno przytuliłem. Z rozrzuconymi na boki rękoma wyglądała jak ktoś, kto się poddał i nie walczy już o nic. Zaniosłem ją do Volvo i posadziłem z tyłu. Jej głowa opadła na ramię, a twarz przykryła burza jasnych włosów. Wróciłem na ulicę. Pomiędzy plamkami krwi leżała brązowa, skórzana torebka. Z jej wnętrza wypadły fragmenty życia, stary portfel, kilka monet, krem do rąk, koperta i jakaś fotografia.
Wrzuciłem to wszystko z powrotem do środka i wsiadłem do samochodu. Torebkę położyłem na siedzeniu obok i ruszyłem przed siebie. Nie bardzo wiedziałem gdzie jechać. Miałem dziwne uczucie, że to wszystko mi się tylko wydaje, że to nie dzieje się naprawdę…Krążyłem po mieście dobrych kilka godzin. Co jakiś czas spoglądałem w lusterko i widziałem ją na tylnym siedzeniu. Wyobrażałem sobie, że śpi, że nic się nie stało, że po prostu zasnęła zmęczona i zaraz opowie mi o wszystkim. Otworzy oczy, przeciągnie się, odgarnie z twarzy jasne włosy, poprosi o mocną kawę na jakiejś stacji benzynowej i zdradzi, kim jest, ile ma lat i jak się nazywa. Odezwie się niskim, miękkim głosem, albo dźwięcznym, nieco za wysokim i delikatnie drażniącym. Będziemy rozmawiać długie godziny, a potem odwiozę ją do domu jakby nigdy nic. Wymienimy się numerami telefonów i spotkamy następnego dnia w parku, kawiarni, albo kinie.
Zatrzymałem się pod starym, nieczynnym dworcem. Wskazówki zegara tkwiły nieruchomo na pożółkłej tarczy, przyczepionej do rozpadającego się budynku. Gdybym mógł je wprawić w ruch, cofnąć czas, nigdy nie wsiadłbym do tego zasranego samochodu i ta chwila by nas nie dogoniła…
Z brązowej torby wyjąłem kopertę. W środku była kartka zapisana pięknym, starannym pismem. Papier był pogięty, wytarty i zmęczony. Jego stan świadczył o tym, że ktoś wielokrotnie czytał list.
Jego treść brzmiała tak:
Kochana M.
Błąkam się po świecie kilka ładnych lat, a dopiero teraz piszę. Wybacz mi proszę. Musisz mi jednak uwierzyć, że myślę o tobie często. I to nie tylko za sprawą pieprzyka, w kształcie serca, który mam na przedramieniu, dokładnie w tym samym miejscu co ty. Nasze wspólne znamię. Nasz znak. Pamiętasz co mi opowiadałaś, gdy byłyśmy małymi księżniczkami taty? Mówiłaś, że nigdy się nie zgubimy, dzięki temu pieprzykowi. Zawsze mnie odnajdziesz, a ja odnajdę Ciebie. Nasza magiczna tajemnica i moc super sióstr ;). No to łażę teraz po świecie podpisana i nie mam wątpliwości kim jestem, ani skąd pochodzę i do kogo należę naprawdę. Ilekroć za tobą tęsknie, patrzę na to znamię i przypominam sobie nasz dom i ogród. Widzę jak wygłupiamy się wśród grządek truskawek, chowamy w krzewach pomidorów, tańczymy pośród kwiatów, nieważne, że pada deszcz i tata krzyczy. Biegamy boso po trawie i rzucamy w siebie dojrzałymi czereśniami. A potem pijemy zieloną herbatę na werandzie i rozmawiamy o wszystkim. Musisz wiedzieć, że od jakiegoś czasu nie podróżuję sama. Jest nas dwoje. Jesteś pierwszą osobą, której o tym mówię. Nie pisałam wcześniej, bo musiałam się upewnić, że wszystko jest ok. Wczoraj, podczas wizyty u lekarza, usłyszałam jak bije we mnie drugie serce. To chłopak. Będę mamą, a ty zostaniesz ciocią. Nazwę go Stasiu, po naszym tacie. Jest już całkiem duży i nieźle daje się we znaki, ale radzimy sobie jakoś. Dbamy o siebie, wysypiamy się, nie jeździmy już stopem, jemy w dobrych knajpach. Pewnie chciałabyś wiedzieć, kto jest ojcem małego berbecia, który rozpycha się we mnie i już pokazuje charakterek podobny do naszych? To lekarz, poznałam go na misji w Afryce. Leczyliśmy kobiety, ofiary przemocy domowej. Jest delikatny i mądry, nieskończenie dobry. Ujął mnie tym, że tak jak nasz tata, pierze swoje skarpety w umywalce i potrafi zrobić całkiem niezłą jajecznicę na śniadanie. Wiesz, w tej wiosce było naprawdę ciężko, musieliśmy się wspierać i tak jakoś, niespodziewanie, zakochaliśmy się w sobie. Ma na imię John i jest Australijczykiem. Na pewno się polubicie. On nie może się już doczekać spotkania z tobą. Nie wierzy, że wyglądamy identycznie i trudno nas odróżnić. John bardzo mnie kocha, ale jeszcze przez chwilę nie możemy być razem. On teraz pracuje w Sudanie Południowym i jest tam bardzo potrzebny. Ja ze względu na swój stan wyjechałam do Wietnamu i pomagam w szpitalu dla ubogich.
Mam jeszcze trochę sił, mimo mojego zaawansowanego stanu, znasz mnie przecież ;), nie umiem usiedzieć na tyłku. Muszę tu jeszcze zostać 3 miesiące, a potem, jeśli wszystko dobrze pójdzie, planujemy razem przyjechać do Szczecina. Chcę rodzić u nas, na twoim oddziale. Chcę, żebyś była przy tym, jak mały Stasiu przyjdzie na świat. Pragnę też, aby John poznał nasze rodzinne miasto i rozkochał w sobie naszą mamę. Ona zapewne ciągle żałuje, że odrzuciłam Szymona, bardzo go lubiła, w przeciwieństwie do ciebie. Ty od razu się na nim poznałaś, spryciulo, mój mały Szerloku ;).
Muszę kończyć, praca czeka. Mały Stasiu niemiłosiernie kopie. Chyba czuje, że piszę do ciebie i w ten sposób osobiście cię pozdrawia.
Obiecuję, że zanim winogrona zrobią się granatowe na ścianie naszego domu, znów będziemy razem i to w powiększonym składzie. Przekaż ode mnie radosną nowinę mamie. Szkoda, że tata tego nie doczekał…
PS: I może uda nam się we dwie wyskoczyć do twojego ulubionego kina, na film twojego ulubionego reżysera, za którym ja nie przepadam? Szalonego, psychopatycznego Duńczyka, który niemiłosiernie męczy bohaterki swoich filmów ;)
Czego nie robi się dla ukochanej siostry.
Wyglądaj nas.
Twoja M.
M? Marta? Monika? Marzena? Zacząłem się zastanawiać chowając list do koperty. I wtedy przypomniałem sobie o fotografii. Wyjąłem ją ze środka torby i spojrzałem uważnie. Ze zdjęcia spoglądała na mnie M., promiennie uśmiechnięta, z dołkami w policzkach w żółtej sukience w niebieskie kwiatki. Za nią budynek Bramy Portowej tonący w słońcu. Odwróciłem fotografię. Z tyłu widniał napis: „Kochanej Marysi, lato 2014 rok”.
Wszystko jasne, nazywasz się Maria, wyszeptałem. Zapragnąłem dowiedzieć się czegoś więcej. Zacząłem grzebać w brązowej torebce. Znalazłem rozbitego Iphone’a, paczkę papierosów, pomadkę do ust i dwa bilety, na jutro na godzinę 19:00 do Pioniera, na retrospekcję filmów Larsa von Triera. Wiedziałem, kto będzie czekał pod kiniem. Żałowałem, że mi nie wypada przyjść. Od zawsze ceniłem psychopatycznego Duńczyka, kilka jego filmów miałem nawet w domu.
Lubisz dobre kino Mario, zupełnie jak ja, pomyślałem, odpalając silnik i samochodowe radio. Sięgnąłem po papierosa w brązowej torebce. Po chwili zapaliłem pierwszego szluga w swoim życiu niemiłosiernie kaszląc. W Trójce leciał utwór „Mary Jane’s Last Dance” Toma Petty. W jednej chwili przypomniałem sobie teledysk i zrozumiałem, co powinienem zrobić. Zabytkową brukowaną ulicą, ruszyłem w kierunku domu. Dotarło do mnie, że na półce z filmami pod oknem mam „Melancholię” Triera. Docisnąłem pedał gazu, spieszyłem się na seans. Nierówności drogi sprawiały, że Maria unosiła głowę i opuszczała, jakby zgadzała się na wszystko. Czytała mi w myślach spryciula. Zmierzch opadał leniwie na miasto, M., na tylnym siedzeniu starego Volvo kiwała głową w rytm muzyki, a ja śpiewałem w duecie z Tomem:
Last dance with Mary Jane
One more time to kill the pain
I feel summer creepin' in and I'm tired of this town again…
Comments